Sabina Antoniszczak
Nie ma rzeczy niemożliwych
Jeżeli sam się (z ziemi) zbudowałeś w ciągu 9‐ciu miesięcy czaszkę oczy precyzyjne kamery TV całą elektronikę — to możesz zrobić sam WSZYSTKO!!! Tylko musisz chcieć i dobrze przemyśleć!! (w czasie 9 miesięcy).
Antonisz, luty 1986
Jako małe dziecko byłam strasznym niejadkiem. Na szczęście mój ojciec był wynalazcą, więc wynalazł sposób, jak mnie karmić. Z elementów „skręcajki” (czyli zestawów Małego Konstruktora) zbudował samochodzik. Przeciągnął pod stołem w kuchni linkę, a jej końcówki zamocował do dwóch końców auta. Mama siedziała naprzeciwko mnie i, ciągnąc pod stołem za linkę, w magiczny sposób sprawiała, że pojazd przesuwał się, transportując w moim kierunku kanapkę z cudem zdobytą kiełbasą szynkową lub innym rarytasem tamtych czasów. Przez pewien czas można było mnie karmić, bo usta same mi się otwierały z wrażenia. Wkrótce jednak obrzydliwy smak pływającej w solonym maśle mortadeli wziął górę nad magią techniki i zaczęłam w trakcie posiłków uciekać z kuchni. Wtedy Julek (bo tak nazywałam swojego tatę) zbudował coś w rodzaju kolejki linowej kursującej między pokojem a kuchnią. Ten sam samochodzik zawiesił na lince rozciągniętej na bloczkach. Mortadela i szynkowa znów kursowały do mojej rozdziawionej z wrażenia buzi.Instalacja przecinała korytarz i rozciągała się przez pół mieszkania, co nie było aż tak trudne, bo mieszkaliśmy w garsonierze. Oprócz studia filmowego Julek upchnął tam mieszkanie dla czteroosobowej rodziny. Przedpokój został zaaranżowany jako pokój dzienny i pokój do przyjmowania gości: stał tam rozkładany stolik przy ścianie, a koniec korytarza Julek oddzielił dyktą i tam zrobił sypialnię dla siebie i mamy. Większą część głównego pomieszczenia, będącego jednocześnie pokojem dziecinnym i pracownią Julka, zajmowały jego narzędzia pracy: skonstruowane przezeń wynalazki do robienia filmów, przybory graficzne, śrubki, łożyska, zapasowe części do maszyn i różne znaleziska, które przynosił ze złomowisk.Ja jednak pamiętam nasz dom jako ogromny, chyba dzięki Julkowi, który swoim zwyczajem tak zaaranżował przestrzeń, że wydawała mi się nieograniczona. Miałam wrażenie, że nie ma sufitu i rzędy drewnianych regałów ciągną się w górę w nieskończoność. Wspinałam się po nich jak po drabinach, a naszą ulubioną zabawą z siostrą i dziećmi, które nas odwiedzały, było obejście całego pokoju naokoło bez dotykania nogą podłogi. Nie zniechęcały nas nawet zadrapania i wbijające się w palce drzazgi — Julek zbudował regały z nieheblowanych desek, w które wbijał tysiące gwoździ do wieszania narzędzi, wszelkich potrzebnych rzeczy i tabliczek z napisami w rodzaju: „Montażownia”, „Pracownia filozoficzna” lub kartek ze złotymi myślami typu: „Wszystko jest maszyną” czy „Nie ma fajki bez animajki”.Pomiędzy regałami stał stary kredens, a na nim piękna waga szalkowa, którą czasem pozwalano mi się pobawić. Tę wagę skonstruował mój pradziadek, dziadek Julka ze strony matki — Julian Szatko. To na jego cześć Julek nazywał niektóre swoje wynalazki „Szatko 1” czy „Szatko 2”. Nie znałam pradziadka, ale dla mnie również był idolem, ponieważ Julek opowiadał mi, że pradziadek „kiedy zobaczył coś, co chciał mieć, to najpierw to sobie narysował, a potem zrobił”. Tak było właśnie z wagą — pradziadek zobaczył ją na wystawie w sklepiei bardzo mu się spodobała, ale była droga. Zrobił więc rysunek, według którego skonstruował sobie drugą identyczną. Zaczarowany ołówek! Moje marzenie!
Laterna magica
Pradziadek — rusznikarz, po kursach w Wiedniu — pracował na kolei. To po nim Julek odziedziczył pierwsze imię oraz liczne talenty. On też rozbudził w Julku pasję konstruowania rzeczy. Przed przeprowadzką do Żywca, a następnie do Krakowa rodzina mieszkała w Nowym Sączu,w Starej Kolonii. Było to zabytkowe osiedle robotnicze z końca XIX wieku, wybudowane dla rodzin kolejarzy. Mój stryj Rysiek Antoniszczak, o 6 lat młodszy brat Julka (artysta, autor filmów animowanych i książek dla dzieci, twórca kultowego Miki Mola) opowiada: „Dziadek był po prostu niesłychanym majsterklepką, wszystko miał: lutownicę, »zajzajer«, kalafonię... i wszystko umiał zrobić”. Jak się okazuje, pradziadek Szatko był również wynalazcą. Dostał nawet nagrodę za rozwiązanie pewnego problemu, jednak niewiele się o tym w rodzinie mówiło z powodu niewdzięcznej materii owego problemu: Dziadek był wynalazcą i wymyślił „szajsrurę”. To jest dziura, przez którą nieczystości wylatują z sedesu w wagonie kolejowym na tory.Tylko że dawniej szajsrura była jak trąbka, rozsunięta na zewnątrz i wszystko bluzgało po szynach, a on wymyślił, że ma być do szpica, żeby lepiej wypluwała ten „ładunek” na tory.I dostał nawet pieniądze w nagrodę za pomysł racjonalizatorski. To dzięki niemu pociągi nie ślizgają się w miejscu.Rysiek pamięta, że jego dziadek miał również zdolności muzyczne: U dziadka i babci w sypialni wisiało olbrzymie zdjęcie orkiestry dętej, całej orkiestry z Wiednia i on grał na waltorni. Ale jak babcia się przenosiła do Krakowa, wycięła tylko te główki z orkiestry dętej i one się gdzieś pogubiły. A to był piękny obraz, cała olbrzymia orkiestra siedziała, dziadek z waltornią. Dziadek był światowy, mówił: „A, esperanto, och, uczyłem się we Wiedniu”. (Mój stryj jest pasjonatem sztucznych języków i twórcą języka Atlango).
Jak opowiada Rysiek, dwoma podstawowymi narzędziami pradziadka były suwmiarka i skalówka. Ale ze wszystkich urządzeń, którymi posługiwał się pradziadek, najbardziej magiczny był pantograf — późniejszy punkt wyjścia dla Julkowych maszyn filmowych.Pantograf umożliwiał powiększanie rysunków. Jednym końcem „pajęczego” ramienia wodziło się po rysunku, a drugi koniec, zaopatrzony w grafit, odtwarzał rysunek w pożądanej skali. Julka to strasznie fascynowało.
Z dzieciństwa Rysiek pamięta jeszcze jedno niezwykłe urządzenie, od którego pewnie zaczęło się zainteresowanie wyświetlanym obrazem, a w rezultacie filmem. Był to epidiaskop. To było jedyne urządzenie, za pomocą którego można było rzucić coś dużego na ścianę. I odrysować. Magiczny aparat, który trzeba było sobie samemu zbudować. Julek wybudował epidiaskop z dykty, bardzo ładny. Ja budowałem z kartonu, ale raz mi się zapalił, bo do kartonu dotykały dwie stuwatowe żarówki. Pamiętam taką magiczną scenę w Nowym Sączu: przyszedł sąsiad Mietek Zyzda i przyniósł własny epidiaskop — taki mały, zgrabny. Postawił go na postumencie spod kwiatków babci i rzucał na ścianę jakieś przygody, wycięte z gazety. Myśmy siedzieli, patrzyli, a Mietek opowiadał albo czytał. To było bardzo magiczne, ja też oczywiście oszalałem na punkcie wszystkiego, co jest wyświetlane, przypomina latarnię magiczną i jest filmowe. Później tata mi przywiózł z Czechosłowacji pierwszy aparat do slajdów. I do tego były dołączone przezrocza z bajkami dla dzieci, np. Honza był chory, o chłopczyku, który był chory, niegrzeczny — coś takiego pamiętam, to było magiczne, wspaniałe.
Rysiek wspomina jak w Julkowej biblii technicznej, czyli w „Młodym Techniku” pojawiła się instrukcja budowy projektora filmowego: Dziadek pomagał Julkowi robić projektor filmowy 35‐kę. Oni to konstruowali według bardzo szczegółowych planów — cała płachta z nimi rozwijała się z gazety — i dziadek mu pomagał lutować, to była żmudna robota i nigdy tego nie skończyli. Pamiętam, że migawkę wycinali z blachy z puszki po tuszonce i że potem się bawiłem domowej roboty bobinką porzuconą w krzaku porzeczki.
Na początku lat pięćdziesiątych rodzina przeprowadziła się do Krakowa. W mieszkaniu przy ulicy Kościelnej, do którego się wprowadzili, w starym tapczanie bracia znaleźli zabytkową XIX‐wieczną niemiecką encyklopedię. Oprawiona w skórę, drukowana szwabachą, miała piękne kolorowe ilustracje. Rysiek pamięta, że obaj z Julkiem uwielbiali je oglądać. Niestety, podczas kolejnej przeprowadzki rodzice postanowili ją wyrzucić: Nie było mnie przy tej przeprowadzce, bo byłem w Nowym Sączu, żeby im się nie pętać pod nogami — i wiem tylko, że oni chcieli wywalić te encyklopedie (pewnie ojciec powiedział: „a, nie będziemy tego brać, bo to ciężkie i miejsce zajmuje, a nikt tego nie czyta”) i Julek w ostatniej chwili w pośpiechu wycinał najlepsze rzeczy nożyczkami. Obrazki były fantastyczne, te mapy, drzeworyty — to dlatego jestem zakochany w drzeworytach sztorcowych. On je powycinał i całe stosy uratował. I dzięki temu potem to nadal była nasza inspiracja graficzna.
Te pojedyncze kartki dotrwały do moich czasów i pamiętam, że Julek wykorzystywał rysunki maszyn w swoich filmach, grają np. w Jak działa jamniczek. Pamiętam też, że sama jako dziecko zachwycałam się tymi pięknymi ilustracjami... w grubych, starych księgach. Bo Julkowi udało się „odzyskać” ukochaną encyklopedię swojego dzieciństwa — zauważył identyczne tomy poniewierające się na podłodze u krawca, który szył mu garnitur na ślub, i zaproponował, że ją kupi. Tamten zgodził się bez wahania, zadowolony, że pozbywa się ciężaru, który „miejsce zajmuje, a nikt tego nie czyta”.
Rysiek pamięta, że równie cenną inspiracją dla niego i brata stał się komiks: Komiks w naszym życiu pojawił się dzięki mojemu szkolnemu koledze. On miał w domu duży zestaw komiksów francuskich „Vaillant”.To była gazeta dość „czerwona” we Francji, dlatego mogła się znaleźć w Polsce. Wydawało ją, zdaje się, „L’Humanité”. Rysowali dla niej słynni rysownicy francuscy, którzy byli lewicowi. To była gazeta komiksowa. Fantastyczna, były w niej np. przygody pieska Pifa (Pif le chien), były przygody Placida i Muzo... Julek rysował te postacie, to była jego inspiracja. Ja pożyczyłem te gazety i z Julkiem nad tym siedzieliśmy, ale to było po francusku, nikt nic nie rozumiał. W tym piśmie dużo też było dowcipów‐zabawek z rysunkową instrukcją, jak je wykonać z papieru. Julek często je robił. Był na przykład narysowany miś, a przed nim miska, w której był otwór i wystawał z niego ogon ryby. Głowa misia znajdowała się na tej samej tekturce co ryba i kiedy się ruszało tą tekturką pod spodem, ogon ryby przesuwał się w misce i miś śmiesznie wodził za rybą wzrokiem. Bardzo ważną rzeczą w tamtych czasach było mieć kalkę do maszyny do pisania, żeby taki rysunek sobie przekopiować. Ja się bez tego nie mogłem obejść.
Rzeczywiście, taki ruchomy dowcip rysunkowy z rybą jest wklejony w jednym z pamiętników Julka! „Vaillant” to był cały rocznik albo parę roczników razem zszytych, formatu A3 albo większe. Gazecisko piękne, kolorowe. Były tam też przygody jakiegoś rycerza i nawet nowelki detektywistyczne, ale to mniej mnie interesowało, natomiast te wszystkie Placidy i Muzo i różne Pimpusie, z nosami jak myszka Miki, Julka i mnie bardzo fascynowały. Ten komiks był bardzo długo u nas i tak się potem stało, że kolega wyjechał do Warszawy, a u nas to zostało. Ale Julek pożyczył to swojemu koledze, który niestety wszystko zniszczył, i odzyskaliśmy pojedyncze poszarpane kartki. I tak to się skończyło. W każdym razie „Vaillant” odegrał olbrzymią rolę w życiu Julka i moim.To dlatego tak kochaliśmy komiksy.Ważne były też kartonowe zabawki do sklejania.
Rysiek opowiada, że w latach pięćdziesiątych było niewiele zabawek, więc kleiło się je z kartonu: W sklepach papierniczych było bardzo dużo zabawek do sklejania. Pamiętam, jak kiedyś byłem chory na wyrostek robaczkowy, leżałem w szpitalu i wtedy Julek dla mnie specjalnie zrobił karuzelę, która się kręciła i były na niej papierowe koniki, wszystko było z kartonu... Kupowało się takie zabawki „rozłożone”, wycinało wzdłuż linii oznaczonych narysowanymi nożyczkami, zaginało „ząbki” i sklejało. Można było kupić np. autobus czy samochód, był oczywiście czołg i można było skleić sobie bardzo dużo żołnierzy... radzieckich. Wycinanki, sklejanie — to był ważny element naszego dzieciństwa.
Rysiek wspomina, jak w pewnym momencie Julek został pasjonatem konstruowania radyjek, a jego biblią techniczną stały się czasopisma „Radioamator”, „Młody Technik”i „Horyzonty Techniki”: Julek był radioamatorem i wbudowywał we wszystko radyjka (a wszystkie służyły do odbioru Wolnej Europy). Budował radyjka w sposób maniakalny we wszystkim, co wyglądało jak pudełeczko: w drewnianej szkatułce mojej mamy na kosmetyki z wyrzeźbionym profilem górala, w aluminiowej menażce na chleb, nawet w pudełku od zapałek albo w pudełku po słynnych papierosach Wawel.
Sama pamiętam, jak Julek zrobił kiedyś radio z... cebuli i podłączał je do kaloryfera. Cebula chyba miała działać jako bateria, a kaloryfer jako antena. I grało!
Nie ma rzeczy podstawowych
Zainteresowania techniczne Julek wykorzystał, tworząc swój pierwszy film. W pierwotnej wersji Fobia była nie tyle filmem, co niezwykłym spektaklem, widowiskiem w klimacie latarni magicznej. Jak opowiada moja mama, Danuta Antoniszczak: Pomysł Fobii wyewoluował z happeningów. Julek jeździł po domach kultury i „robił kino”, tzn. z rzutnika puszczał obrazy na ekranie, komentował, przesuwając do przodu i do tyłu, robił animację na żywo itd. Na taśmie filmowej miał klatki narysowane i opracowane w bardzo mieszanych technikach: drapał, malował, wypalał, naklejał jakieś elementy. Dźwięk miał nagrany na taśmie magnetofonowej na magnetofon szpulowy. Muzyka i komentarz były dokładnie wymierzone czasowo i to taśma dźwiękowa sterowała rzutnikiem. Dorobił w magnetofonie takie urządzenie mechaniczne: blaszka pod taśmą i drucik na taśmie. Taśma przesuwała się w czasie odgrywania i od czasu do czasu drucik natrafiał na maleńkie okienko wycięte w taśmie, stykał się z blaszką i w ten sposób obieg prądu się zamykał, a sygnał elektryczny przechodził do rzutnika, sterując przesuwem klatki w rzutniku do przodu lub do tyłu. Wystarczyło włożyć taśmę filmową z rysunkami do rzutnika, włączyć magnetofon i film się sam animował zgodnie z rytmem muzyki i dźwięku. Tak też Julek przedstawił Fobię do zatwierdzenia przez komisję w Studiu Miniatur Filmowych. Potem oczywiście filmował z ekranu i już wzbogacił animację, ale zachował charakter tego pierwszego scenariusza.W 1967 roku Julek napisał Manifest artystyczny Non Camera, w którym przedstawił techniki „pozwalające każdemu plastykowi na realizację własnych, autorskich filmów we własnej pracowni z minimalnym nakładem czasu i kosztów. Filmów dających efekty plastyczne nieosiągalne żadnymi innymi sposobami”. Manifestu jako dziecko nie czytałam, ale non‐camera — w postaci totalnego „zrób to sam” — była obecna w życiu moim i całej rodziny, na każdym kroku i we wszystkich dziedzinach. Nie chodziło tu o samo majsterkowanie, ale o samowystarczalność i uniezależnienie się od problemów i niedostatków dziwnej rzeczywistości naokoło.
Brakowało wszystkiego, jednak większość przyjmowała jako normę wieczne polowanie na podstawowe artykuły, niekończące się kolejki, kombinowanie, załatwianie za pomocą skomplikowanego łańcucha wzajemnych przysług dodatkowych przydziałów, talonów czy „kartek”. A Julek tego nienawidził. Tak samo, jak nienawidził ograniczeń technicznych, biurokratycznych i organizacyjnych wynikających ze specyfiki pracy w filmie w ogóle, a zwłaszcza w tamtych czasach. Postanowił sobie radzić inaczej, uniezależniając się od tego typu problemów. I w pracy, i w życiu codziennym (tak obie te sfery stanowiły u niego nierozerwalną całość). Wszyscy próbowali jakoś sobie radzić, ale Julek działał naprawdę radykalnie. Podczas gdy tysiące rodaków jeździły na działki uprawiać rzeżuchę, Julek kupił kozę. Gdy brakowało kartek na cukier, Julek zaczął hodować pszczoły. (W ogrodzie w Lubniu bez orania czy podlewania siał w trawie warzywa — rzodkiewki, marchewki — wszystko rosło jak oszalałe).
Ale nie był dziwakiem szukającym schronienia przed światem i ludźmi na łonie natury, wręcz przeciwnie. Gdy nastała moda na rodzinną turystykę, a szczytem marzeń o mobilności był mały fiat w zestawie z przyczepą kempingową, Julek kupił nysę i z pomocą zaprzyjaźnionego konstruktora jachtów przerobił ją na samochód kempingowy. Wprawdzie wcześniej odbyliśmy dwie wyprawy nad morze zestawem maluch‐przyczepa, jednak po tym, gdy startując z Lubnia do Dębek poczuliśmy dziwne wstrząsy i ujrzeliśmy toczące się szosą koło od naszej przyczepy, Julek postanowił poszukać lepszych rozwiązań.Nysa miała koje, częściowo składane, jak na łódce. Dla mnie i siostry był to szczyt marzeń: podróż nad morze domkiem na kółkach. Czy w Polsce w połowie lat osiemdziesiątych można było marzyć o czymś więcej? Wśród licznych teczek, w których Julek segregował materiały do pracy, pomysły, plany i wszelkie aspekty swojego życia, jest teczka zatytułowana: Program jacht–nysa–świat–transport–diesel– reklama–kinoteatr objazdowy–pracownia na kółkach–hotel na kółkach, dom. Muzeum. Teczka jest pusta: prawdopodobnie nie zdążył jejjeszcze wypełnić szczegółami swoich projektów, ale widać, że wiązał z tym pojazdem bardziej rozbudowane plany niż wakacyjne. Marzył o czymś więcej niż wakacje nad Bałtykiem. I jestem pewna, że gdyby zdążył, zrealizowałby te plany. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych — wiele jego pomysłów z początku brzmiało nierealnie, a Julek naprawdę je realizował.W warunkach szarej komunistycznej rzeczywistości i paraliżującego braku perspektyw, w których prawie niemożliwa była jakakolwiek oficjalna prywatna inicjatywa, a ta nieoficjalna sprowadzała się do sprzedaży po domach wiejskiej kiełbasy, Julek postanowił założyć muzeum filmu non‐camera. I studio filmowe, prywatne. Słynną i głośną INSTYTUCJĘ. I kino objazdowe jeżdżące po świecie. Reklamować się! Niemożliwe? Przecież własne studio już miał, robił w nim filmy. Większość swoich wynalazków zdążył opatrzyć blaszanymi tabliczkami z wygrawerowaną nazwą, opisem i datą powstania. Konsekwentnie realizował kolejne etapy. Zrobiłby to, nawet nie czekając na przemiany. Zwłaszcza że pod koniec 1986 roku już coś zaczynało się zmieniać. Podpisał kontrakt na realizację non‐camerowego teledysku — prywatny, niezależnie od swojego „zakładu pracy”, czyli SFA.
Mała kalkulacja
Julek żył 45 lat. Swój pierwszy film zrobiłw 1967 roku, w wieku 26 lat. Od tamtego czasu praktycznie cały czas pracował nad filmami i do śmierci w styczniu 1987 stworzył ichw sumie 36. Od 1977 tworzył filmy wyłącznie non‐camerowe i do 1986 roku zrobił ich 24. Po zsumowaniu długości taśmy poszczególnych filmów wychodzi 5689 metrów — 5689 metrów non‐camery! Ponad 5,5 kilometra ręcznie robionych rysunków! Jedna minuta filmu to ok. 12,5 metra taśmy. Zrealizował więc co najmniej 455 minut non‐camery. Jedna sekunda filmu non‐camerowego to 24 rysunki, jedna minuta to 1440 rysunków, razy 455 minut to 655 200 rysunków. Ponad pół miliona rysunków! Od początku 1977 do końca 1986 roku upłynęło 10 lat jego pracy nad non‐camerą — czyli około 3650 dni. A więc 655 200 rysunków w 3650 dni. To około 180 rysunków dziennie! A do tego praca nad całością filmów — scenariusze, komponowanie i nagrywanie muzyki, teksty, montaż — plus praca nad wynalazkami, budowa domu... Jak on to robił?!!!
„Do pracy! Do pracy! Do pracy!”
Bezpośrednie oddziaływanie na taśmę filmową nie musiało oznaczać wyłącznie ręcznej obróbki pojedynczych klatek. Aby przyspieszyć pracę i ułatwić sobie tworzenie miniaturowych rysunków, Julek wspomagał się różnego rodzaju urządzeniami i wynalazkami, adaptował też na potrzeby filmu metody grafiki warsztatowej. Na przykład Słońce. Film bez kamery stworzył metodą odbijania klatek filmu z matrycy celuloidowej przy użyciu „drukarki filmowej” własnej konstrukcji.Pracował cały czas. Nawet kiedy szedł się położyć, pracował w myślach nad kolejnymi filmami i wynalazkami, po skończonym „odpoczynku” wstawał i notował nowe pomysły. Żeby nie tracić czasu, zawsze i wszędzie miał przy sobie zestaw do rysowania na taśmie. Na jednej z wielu wiszących w jego pracowni karteczek ze złotymi myślami napisał:Jeżeli przez 360 dni w roku codziennie zyskasz minutę na czasie dzięki racjonalizacji, usprawnieniu czegoś, co się powtarza 360 razy dziennie, to po roku zyskujesz 360 minut czasu, czyli 6 godzin, czyli cały dzień za darmo. ORGANIZACJA PRACY. ANTONISZJak wspomina jego brat Rysiek: Julek był bardzo wydajny i realizował dużo filmów. Chyba najwięcej ze wszystkich w krakowskim SFA. Bo sam sobie wszystko robił. Jak było zebranie reżyserskie, to on siedział cały czas i rysował non‐camerę na kolanach, żeby nie tracić czasu. I miał rację.
Grażyna Antoniszczak, bratowa Julka, która również pracowała w SFA, też pamięta, że Julek„się raczej nie udzielał, tylko siedział ze skrzyneczką i robił filmy”.
Tą skrzyneczką była prawdopodobnie najprostsza, przenośna wersja „animografu” — czyli dwie rolki (bobinki) do przewijania kawałka taśmy, zamontowane na niewielkiej konstrukcji zbudowanej z elementów „skręcajki”. Pośrodku była podkładka do rysowania, a pod nią znajdowała się mała żaróweczka z latarki, podłączana do płaskiej baterii za pomocą sprężynującego przełącznika, którym można było na moment zamknąć obieg i podświetlić kadr. Całość mieściła się w niewielkim (o długości zaledwie 20 cm) kartonowym pudełeczku z wyciętym okienkiem w formacie klatki filmowej 35 mm i wyciętymi z boku otworami, przez które wystawały rolki do przewijania taśmy. Urządzenia tego Julek używał m.in. do pracy na plaży podczas wakacji nad morzem, rysując flamastrami fragment Polskiej Kroniki Non-Camerowej nr 1, wyjaśniający przyczyny kryzysu w Polsce: to niemiecka łódź podwodna U‐27 z czasów drugiej wojny światowej, której załoga nie poddała się i topi nasze statki z dostawami żywności.
Aby ułatwić sobie rysowanie na niewielkim formacie klatki filmowej Julek budował maszyny wykorzystujące konstrukcję pantografu — wynalezionego w XVII wieku urządzenia służącego do mechanicznego skalowania rysunków. Rozedrgane, poszarpane kontury w większości jego filmów były efektem opracowanej przez niego techniki polegającej na wydrapywaniu linii na przeźroczystej taśmie filmowej. Do zaczernienia takiego konturu potrzebny był pigment oraz substancja, której barwnik będzie się trzymał. Chcąc uniezależnić się od dostaw do Studia lub sklepów dla plastyków (w takim sklepie większość artykułów można było kupić tylko w limitowanej ilości i wyłącznie po okazaniu legitymacji ZPAP), Julek wpadł na pomysł użycia prostego w produkcji, trwałego pigmentu, jakim jest sadza. Wytwarzał ją maszynką własnej konstrukcji, składającą się ze świeczki i umieszczonego nad nią obrotowego metalowego walca z dociśniętą do niego blaszką‐skrobaczką. Obracając się, walec pocierał o blaszkę, która zdzierała osadzającą się nad nim sadzę, powodując jej opadanie do zamontowanego poniżej pojemnika. Żeby sadza trzymała się taśmy filmowej, Julek smarował film... bezbarwną pastą do butów. Po przetarciu szmatką pasta pozostawała tylko w rowkach‐konturach. W tak przygotowaną taśmę wcierał sadzę, która przyklejała się do pasty. Następnie materiał wędrował do „pracowni koloru”, czyli do mojej mamy, która kolorowała kolejne klatki tuszami lub pisakami pod szkłem powiększającym, na stole podświetlanym (również skonstruowanym przez Julka).
Wynalazkiem, którego Julek używał, tworząc większość kronik non‐camerowych, był pantograf‐animograf fazujący 24‐kadrowy. Julek rysował (na kartce w formacie A6) pierwszą i ostatnią klatkę sekundy filmu, a ramiona urządzenia z igłami na końcach wydrapywały (w mniejszej skali) 24 klatki, uzupełniając brakujące fazy animacji. Maszyna działająca wyłącznie na zasadzie mechanicznej umożliwiała tworzenie płynnych przejść między pierwszą a ostatnią fazą ruchu. Wykonywała pracę, do której potrzebny jest program komputerowy lub rzesze animatorów. Nie była łatwa w obsłudze: trzeba było rysować obiema rękami jednocześnie, ale Julek, który grał na pianinie, nie miał z tym problemu (wynalazek nazywał też czasem „fortepianem Antonisza”). Podobną konstrukcję wykorzystał w pantografie‐animografie fazującym — urządzeniu skonstruowanym na potrzeby jego „firmy portretowej”, której działalność, skierowana do par, miała polegać na rysowaniu 12 wersji wyglądu przyszłego dziecka. Wystarczyło obrysować jednocześnie zdjęcia obojga przyszłych rodziców, a mechanizm tworzył 12‐etapowe przekształcenie jednej twarzy w drugą.
Julek eksperymentował również z tworzeniem filmów dla niewidomych. Efektem tych prób był chropograf skaningowy — aparat, czy raczej „skaner” wykonujący reprodukcje dowolnych materiałów graficznych w formie wyrytych na celuloidach obrazów do odczytywania palcami. Stworzył też urządzenie wydrapujące non‐camerowy dźwięk na ścieżce dźwiękowej filmu. Dźwięk w jego filmach był równie ważny jak obraz. Sam komponował muzykę — w niektórych filmach rozpoznaję jego grę na pianinie i charakterystyczny „beat kapciowy”, w niektórych gra orkiestra, którą sam poprowadził, a na festiwalu w Oberhausen urządził pokaz jak w niemym kinie, grając na żywo jako taper do swojego filmu.
W pracy, oprócz swoich wynalazków i własnych wersji znanych urządzeń (jak projektor czy stół montażowy), posługiwał się też „gotowymi”, kupionymi sprzętami. Zawsze jednak w jakiś sposób je przerabiał, dostosowując do swoich potrzeb i poprawiając wygodę użytkowania. Wszystkie rzeczy i miejsca pracy Julka były naznaczone jego stylem. Ulepszał wszystko.
Nie ma rzeczy doskonałych
Julek udoskonalał nie tylko swoje narzędzia pracy. Często ulepszał nawet zabawy mojei mojej siostry Malwiny. Na Wielkanoc próbowałyśmy zdobić pisanki, malując wzory woskiem i barwiąc jaja w wywarze z łupin po cebuli. W gorącej wodzie wosk natychmiast spłynął, a nam zostały jaja gładko zafarbowane na brązowo. Zobaczywszy to, Julek przyniósł nam wiertarkę dentystyczną, żebyśmy mogły grawerować jasne wzory w ciemnych skorupkach.Kiedy na wakacjach zrobiłam sobie łuk i strzały, Julek wziął kawałek deski, wyciął z niej kolbę i przerobił mi łuk na kuszę, przekonując, że to lepsze i wygodniejsze rozwiązanie. Mama, która i tak już była zaniepokojona moją zabawą, kiedy zobaczyła to „udoskonalenie”, natychmiast zabroniła mi się nim bawić. Wtedy postanowiłam, że zamiast Indianinem zostanę czarownicą: rozpaliłam ognisko i w kociołku zrobionym ze starej puszki po konserwie zawieszonej na druciku próbowałam gotować pokrzywy i inne zielska. Znów interweniował Julek, przerabiając palenisko na piec: obudował moje ognisko cegłami i położył na nich żeliwną płytę ze starego pieca kuchennego.Pamiętam, jak byłam zaziębiona, leżałam na łóżku piętrowym i zrobiłam sobie wędkę ze sznurka i kija od miotły. Bawiłam się, że łowię ryby, które wycięłam z papieru i porozrzucałam po podłodze. Żeby udoskonalić moją zabawę, Julek powbijał w te papierowe rybki gwoździki, a do końca sznurka przywiązał mi magnes. Zabawa była fantastyczna!Kiedyś na wakacjach w Lubniu przywlokłam do domu bryłę ziemii z kretowiska i zabrałam się za lepienie z gliny. Widząc to, Julek skonstruował dla mnie koło garncarskie. Miało silniczek, chyba był to fragment starego adaptera, a podstawą stała się pokrywka puszki po taśmie filmowej.
Nie ma rzeczy niepotrzebnych
Julek tworzył, zmieniał i ulepszał świat naszego dzieciństwa, ale też „wchłaniał” nasze dziecinne pomysły. W Polskiej Kronice Non-Camerowej nr 5 temat pt. Wierszyk gerontologiczny to mój upiorny wierszyk napisany w wieku lat 10. Do teczki‐pomysłownika Pomysły literackie, Scenariusze — Pomysły włożył mój dziecinny rysunek, opisany przeze mnie: „Pomysł Sabiny do filmu pdtytułm gupje dziecko. Dziecko je węża a mama bije je młotkiem po głowje” [pisownia oryginalna].Jeżeli coś zauważył, docenił lub po prostu czegoś używał, włączał to do swojego świata, oprawiając, przerabiając, wykorzystując, podpisując. Nawet czyjeś dzieła, np. zrobione przez nas na Dzień Ojca prezenty. Wchłaniał do swojego świata wszystko, co mu się spodobało lub co uznał za przydatne. Wycinki z gazet, podklejone na tekturce, „oprawione” w ramkę z białej perforowanej taśmy do montowania filmów, z drucianym wieszaczkiem zrobionym ze szprychy rowerowej powieszone na gwoździu wbitym w ścianę, stawały się obiektami artystycznymi, częścią jego świata. Mówię o obiektach artystycznych, jednak wszystkie one miały jakąś funkcję, a te z pozoru najmniej użytkowe funkcjonowały jako inspiracja.W jakiejś wypożyczonej z biblioteki książce znalazł ilustrację — rycinę, której styl bardzo mu się spodobał; o ile pamiętam, chciał się nią inspirować, rysując do Pana Tadeusza. Nie było wtedy ogólnodostępnych punktów ksero, nie mówiąc już o skanerach. Julek szanował rzeczy, nienawidził barbarzyńskiego niszczenia książek, a jednocześnie strasznie chciał mieć tę ilustrację. Długo się zastanawiał, po czym wymyślił „kulturalne” rozwiązanie. Wyciął z książki rysunek, po czym go przerysował (oczywiście w swoim stylu), pokolorował i wkleił w miejscu oryginalnej ilustracji. Oryginał zachował: obrazek z książki, przedstawiający kobietę w kapeluszu na tle dworku jest naklejony na wewnętrznej stronie obudowy pantografu‐animografu fazującego — maszyny, na której Julek pracował najczęściej nad filmami non‐camerowymi.
Kolekcjonował — w starannie opisanych teczkach i zeszytach — informacje na interesujące go tematy, przykłady różnych technik graficznych, wycinki z gazet, wszystko, co mogło go zainspirować lub przydać się w jakikolwiek inny sposób. Wśród tych materiałów były przepisy kulinarne i porady zdrowotne, a nawet jego włosy z brody — podpisane i zachowane w kopercie. Zbierał też pieczołowicie wszelkie efekty własnej twórczości: nie tylko skończone prace, ale też szkice, notatki, pomysły plastyczne, muzyczne, filozoficzne i techniczne, ścinki filmów i wszelkie publikacje na swój temat.Zabezpieczanie, segregowanie i podpisywanie wszelkich efektów i przejawów własnego istnienia było dla Julka jednym ze sposobów walki z obsesyjnym lękiem przed śmiercią.
W swoim ostatnim pamiętniku zatytułowanym Ostatni dzienniczek. Matuzalem. Walka z czasem, czyli doczekać do wiosny. Opóźnianie czasu życia. Organizm. Porady praktyczne życia napisał (pod rysunkiem kostuchy rozjeżdżającej go walcem): „Zatrzymać czas!!! Na Boga zatrzymać czas...”, a kilka stron dalej: „Celem przedłużenia życia wydłużaj (przez dużo czynności dziennych) poziome stopnie schodów życia prowadzących do »ciemności«”.
Tysiące pomysłów, projektów, wynalazków, szalone tempo pracy i nieprawdopodobna wręcz wydajność — wszystko to było sposobem na zatrzymanie lub przynajmniej spowolnienie czasu. Zależało mu, by pozostawić po sobie ślad.Wyraźny i czytelny. I chyba mu się to udało.
Dziękuję mojej mamie Danucie Antoniszczak, mojemu stryjowi Ryszardowi Antoniszczakowi i jego żonie Grażynie Antoniszczak za wspomnienia o moim ojcu, które były bardzo pomocne przy pisaniu tego tekstu.W tekście wykorzystałam fragmenty mojego artykułu pt. Jak działa jamniczek, który ukazał się w 2004 roku w 13 numerze kwartalnika projektowego „2+3D” i jest dostępny na stronie www.2plus3d.pl/artykuly/jak‐dziala‐jamniczek (dostęp 1.10.2012).